Rzuty po obrocie o 360 stopni nadal są Twoją specjalnością?

Zapomniałam już, że kiedyś takie rzeczy umiałam! Ale czy na pewno umiałam? Chyba nie (śmiech).

Chyba jednak tak. Na naszym profilu na Facebooku nadal jest wideo z tak wykonanego rzutu karnego w starciu z Vistalem Gdynia.

Coś mi się przypomina, że rzeczywiście kilka takich rzutów mogłam wykonać. Teraz jednak nie zrobiłabym już tego tak perfekcyjnie.

To był jeden z Twoich znaków rozpoznawczych.

Fajnie mieć taki element, który podoba się kibicom, ale pamiętam, że trener Edward Jankowski powiedział kiedyś, że po jednym z takich rzutów wszystkie zawodniczki zaczęły fiksować i zaczęłyśmy gorzej grać. Trener nie był więc wielkim amatorem zagrań pod kibiców. Wolał grę do pewnej bramki, a takie rzuty wiążą się z ryzykiem, bo kiedy nie widzi się do końca, gdzie leci piłka, o stuprocentowym golu nie ma mowy.

Tęsknisz za piłką ręczną?

Pierwszy rok po zakończeniu kariery był dla mnie bardzo trudny, bo wiązał się z diametralną zmianą trybu życia. Wcześniej wszystko było podporządkowane piłce ręcznej, rodzina także funkcjonowała w rytmie meczowym, a tu nagle człowiek musi wszystko ustalać sam. Co prawda do dziś cieszę się w piątki, że mam wolny weekend. Mimo że minęło już pięć lat, ciągle nie mogę uwierzyć, że nie muszę się pakować i nigdzie jechać. Jednak ten pierwszy rok po rozstaniu z zespołem, był naprawdę niezwykle ciężki. Teraz już przyzwyczaiłam się do swojego życia „po sporcie”. Mam czas dla rodziny, dla dzieci, a to właśnie tego najbardziej mi brakowało. Myślę, że to był jeden z głównych powodów, dla których podjęłam decyzję o zakończeniu kariery. Być może stało się to ciut za szybko, ale rozstania z dzieckiem były bardzo dotkliwe. Kobieta po prostu ma w takich sytuacjach wyrzuty sumienia (śmiech).

A co jest najtrudniejsze w rozstaniu ze sportem? Brak klimatu „szatni”?

Z pewnością. To, co dzieje się w szatni, zostaje w szatni i nie wie o tym nikt, poza zawodniczkami i trenerami. Muszę przyznać, że atmosfery z szatni brakuje mi do dziś. Niejednokrotnie gdy np. nie chciało się trenować i miało się gorszy dzień, to wystarczyły dwa słowa koleżanki, by o wszystkim zapomnieć. Miałam przyjemność trenować z osobami, które miały dobre poczucie humoru, a to wpływało na fantastyczny klimat.

Czujesz się legendą MKS?

Absolutnie nie! Dla mnie legendą jest Monika Marzec. Oczywiście było mi miło, że kibice dostrzegli także mój udział w sukcesach klubu, bo w końcu spędziłam w nim blisko 15 lat, mimo że okazji do wyjazdu było wiele. Ale nie, nigdy nie postrzegałam się w roli legendy. Zawsze znałam swoje miejsce w szeregu i nie stawiałam się na równi z Luberecką, Włodek, czy Marzec. Kiedy przyszłam do klubu, to zastanawiałam się, czy nie mówić im „dzień dobry”, bo różnica wieku była dosyć duża. Bardzo szanowałam ich talent, poziom i dlatego też nie postrzegam siebie tak samo, jak ich.

Mówisz, że miałaś wiele okazji do wyjazdu. Dlaczego nigdy z nich nie skorzystałaś?

Też się zastanawiam. Chyba dlatego, że naprawdę ten MKS kochałam i zawsze wymyślałam powody, dla których nie powinnam wyjechać. Najpierw to były studia, potem miałam chłopaka. On co prawda był już spakowany i gotowy, byśmy ruszyli do Norwegii, Austrii, czy Francji, ale mojemu sercu bliższe było granie w biało-zielonych barwach. Robiłam sobie listę „za” i „przeciw” i zawsze więcej było tych „przeciw”. Mam jednak zagwozdkę, co by było, gdybym wyjechała. Pewnie rozwinęłabym się jeszcze bardziej, ale dzięki temu, że nie zdecydowałam się na transfer moja twarz i nazwisko są teraz na fladze kibiców. Pewnie gra przez tyle lat w Lublinie była jednym z powodów, dla których zasłużyłam sobie na miano legendy klubu. Coś za coś.

Jakie jest Twoje najlepsze wspomnienie związane z drużyną?

Chwil wartych zapamiętania było bardzo dużo. Najcenniejsze są jednak znajomości, które ma się dzięki drużynie. Mimo że, szczególnie w obecnej sytuacji, nie widujemy się zbyt często, to zawsze jest świadomość, że możesz zadzwonić nawet o 2-3 w nocy i się pośmiać, albo że druga osoba po jednym słowie będzie wiedziała, o co ci chodzi. To jest najwspanialsze. Tak, jak mówiłam, wspomnień jest jednak wiele: mogłabym powiedzieć, że najlepsze to pamiętny finał z Zagłębiem po dogrywce, rzutach karnych i zwycięstwo jedną bramką, czy występ w reprezentacji w dwumeczu przeciwko Serbii, w którym zdobyłam 21 bramek. To także były dla mnie piękne chwile, ale najbardziej cenię sobie relacje, na przykład to, że do dziś mogę powiedzieć do Moniki Marzec „cześć krowo”, a ona będzie się z tego śmiać. Ten rodzaj więzi jest niesamowity i zostaje do końca życia. Myślę, że jak będę mieć 70, a Monika 80 lat i powiem do niej „cześć krowo”, to nadal będzie śmiesznie.

Monika jest teraz asystentką trenera Kima Rasmussena. Ty nie chciałaś nigdy zostać szkoleniowcem?

Początkowo tak. Zaraz po zakończeniu kariery zaczęłam pracę z dziećmi, ale kiedy urodziłam swojego drugiego syna i zobaczyłam, że bycie trenerem także wiąże się z popołudniami poza domem, to zrozumiałam, że będzie to zbyt wymagające dla rodziny. Zawsze starałam się mieć drugie rozwiązanie na życie – tak też zresztą kazali mi rodzice. Całym sercem byłam co prawda przy piłce ręcznej, ale kończyłam studia zupełnie w innym kierunku, by mieć jakąś alternatywę. Studiowałam ochronę środowiska na UMCS i znalazłam pracę w MPWiK, gdzie pracuję od 12 lat. Czasy gry w piłkę ręczną w Lublinie były piękne, ale były także momenty, gdy klub miał problemy. Trzeba było szukać stabilizacji i środków na życie, tym bardziej, kiedy pojawiło się dziecko. Pewnie będę się zastanawiać, czy życie trenerskie nie byłoby ciekawsze, ale to, co mam daje mi stabilizację. Nacieszyłam się specyficznym życiem sportowca na tyle, że teraz naprawdę cieszę się, że mam wolny weekend i mogę zaplanować spacer z dziećmi albo pomyśleć, czy nie ugotować rosołu. Bardzo to cenię.

Łączenie treningów, wyjazdów na mecze z pracą w MPWiK musiało nie być łatwe.

Podjęcie pracy w tamtych czasach było po prostu konieczne. Trzeba było zarobić na życie, bo czasami nie było wiadomo, czy i kiedy wypłata z klubu przyjdzie. Nie zmienia to jednak faktu, że łączenie sportu z pracą, a także chęć bycia z rodziną, opieki nad dzieckiem, było trudne. Na pewno ktoś na tym cierpiał, ale mimo wszystko przez parę lat udało mi się to godzić. Wielka w tym zasługa tego, iż w MPWiK miałam elastyczny tryb pracy – pół etatu, a dzięki temu mogłam trenować dwa razy dziennie. Kilka osób poszło mi na rękę, za co jestem wdzięczna i za co dziękuję. Zresztą, inaczej nie nabrałabym doświadczenia w zawodzie.

Śledzisz nadal mecze MKS?

Oczywiście. Oglądałam kilka spotkań tego sezonu.

I jak wrażenia?

W drużynie zaszło dużo zmian, przede wszystkim jest nowy trener, który tworzy duet z Moniką Marzec. Na pewno wszyscy oczekiwali od razu wygranych dziesięcioma albo piętnastoma bramkami, a mecze są dosyć wyrównane. Mnie jednak taki stan rzeczy nie zaskakuje, bo wiem, że przebudowa drużyny, wejście w nową taktykę, zrozumienie wizji trenera zawsze trochę trwa. Myślę, że dziewczyny odczuwają delikatną presję, przez co szybko denerwują się na boisku, co nigdy nie jest dobre, bo gdy gra się swoje, to po kilku minutach w końcu wypracuje się przewagę. Ja jestem już jednak tylko kibicem, amatorem. Kibicować i życzyć dobrze będę zawsze, bo dużo tej drużynie oddałam.

Jakbyś miała spojrzeć na całą swoją karierę, i klubową, i reprezentacyjną, to jest coś, czego zabrakło?

Medalu na mistrzostwach świata. Co prawda żadna reprezentantka Polski nie może się jeszcze takim sukcesem pochwalić, ale gdy zaczyna się grać i wchodzi się na poziom reprezentacyjny, to staje się to marzeniem. Chciałabym więc mieć schowany w jakiejś skrzyneczce medal mistrzostw świata. A to taka ciekawostka, że ja żadnych medali nie mam wywieszonych na ścianach, nie chomikuję tego, moje dzieci się nimi bawią.

Fajne zabawki!

No fajne. 15 medali mistrzostw Polski. A wracając do pytania, mnie niczego nie brakowało. Cenię ten czas, ludzi, z którymi pracowałam i mam tylko dobre wspomnienia. A zakończę pozdrowieniami dla wszystkich koleżanek, z którymi mogłam dzielić szatnię: Gosi Majerek, Joli Pierzchały, Moniki Marzec, Sabiny Włodek, Ewy Wilczek, Kocelki (Agnieszki Kowalskiej – red.)… Kochałam Was wszystkie bardzo.